Kościół sercem ludzkości

Sądziłem naiwny, że miną może dwa miesiące i Kościoły się obudzą; że moi Koledzy zaczną konfrontować obecną sytuację z biblijnymi tekstami i zobaczą groteskę, w której uczestniczą.

Mija trzeci miesiąc i właściwie jest coraz gorzej, bo dostrzegam proces akomodacji, oswojenia, akceptacji.

Na miłość Najwyższego:

– gdy analizujecie listy do Siedmiu Kościołów, umiecie sobie wyobrazić treść ósmego, skierowanego do nas?

– gdy czytacie o serafach, które oczyściły Izraela na pustyni z lęku i grzechu, to o czym myślicie?

– gdy jesteście świadkami uzdrowień, dokonywanych przez Mistrza, ogłaszając triumf ludzkiej wiary, to nie czujecie się zawstydzeni? 

– w jaki sposób interpretujecie ludziom wypowiedzi Mistrza, z pomiędzy których przypomnę jedną: „O cokolwiek byście prosili Ojca w imieniu moim, da wam. Dotąd o nic nie prosiliście w imieniu moim; proście, a weźmiecie, aby radość wasza była zupełna” (J 16,23n)?  

Pojawiło się słowo klucz, wręcz nowa zasada hermeneutyczna, która ma wszystko rozwiązać i wytłumaczyć: odpowiedzialność. Tylko nieśmiało przypominam, że w hermeneutyce jest pewna kolejność, o której często piszę, a mianowicie, że wpierw następuje interpretacja tekstu. Interpretacja tekstu staje się interpretacją egzystencji. Wpierw tkaninę życia trzeba wyprać w tekście. Skutkiem jest pojawienie się tekstury, czyli poznanie siebie. Nie okłamujmy siebie oraz ludzi, że życie tłumaczy tekst, bo wówczas tekst przestaje być święty i natchniony, co powtarzamy niczym mantrę, tylko w praktyce nie stosujemy, ale tekst tłumaczy życie. Odpowiedzialności zatem nie wolno nam traktować jako pojęcia interpretującego religijne teksty. 

Niestety tak się stało, dzieje i nasila. Żeby przetrwać w politycznym żywiole władzy i społecznego znaczenia Kościoły dostosowują interpretację tekstów do sytuacji. Ósmy list do Kościołów właściwie już powstał. Pozostaje pytanie o nagłówek i adresata.

Czy jestem zawiedziony? Nie jestem zawiedziony. Nie dałem się też rozczarować, ponieważ zawczasu odczarowałem młodzieńcze ideały, wyniesione z rodzinnego domu pastorskiego, w którym Kościół jawił mi się nową Jerozolimą w niebiańskim Syjonie.

Od lat widziałem, co się dzieje, mówiłem, pisałem, prosiłem. Teraz naocznie wyszło szydło z worka.

Wiąż kocham Kościół, bo kocham Mistrza z Galilei, który jest moim Panem. Kocham Kościół zdolny do życia i odkrywania prawdy w duchu Jezusa Chrystusa, będący czystym i autentycznym doświadczeniem duchowym. Kościół  podnoszący człowieka z prochu, przywracający życiu godność, uzdrawiający ludzkie traumy. Kościół, który nie martwi się sobą, bo martwi się światem. Kościół, który tkaninę ludzkich dziejów i aktualnych wydarzeń odważnie i jednocześnie uważnie pierze w czystym źródle wody, którym jest Jezus z Galilei. 

Kocham Kościół, który odpowiedzialnością nie interpretuje tekstów biblijnych, ale nimi nadaje odpowiedzialności najwartościowsze znaczenie, bo w duchu Jezusa. Może przykład? Użyję takiego, którym spróbuję przy okazji przekonać, że naprawdę uczestniczymy w grotesce.

Odkąd pamiętam wielu chrześcijan powtarza, że Jezusa z Galilei nie sposób naśladować, bo przecież On jest Bogiem. Argument przypomina kulę śnieżną, wystrzeloną z wyrzutni rakietowej, bo gdyby Jezus nie był jednym z nas, normalnym człowiekiem, objawienie Bożej chwały w Jego osobie nie miałoby najmniejszego znaczenia i sensu. Jezus jest Mistrzem, uczącym życia w tym samym duchu, w którym mógł powiedzieć: „Ja i Ojciec jedno jesteśmy” (J 10,30). Z niedowiarkami od lat kruszyłem kopie o to, że życie w duchu Jezusa, popularnie zwane naśladowaniem, nie tyle jest możliwe, ile wręcz jest warunkiem duchowego rozwoju.

I czego dożyłem? Ni z tego ni z owego tzw. pandemia wirusa pierwszy raz w życiu zmusiła mnie przyznać, że naśladowanie Jezusa jest nie tylko niemożliwe, co wręcz powinno być zabronione, bo jest dalece nieodpowiedzialne J.

Nie wiem, czy pisać, że mrugnąłem okiem? Jeśli ktokolwiek tym wtrąceniem poczuł się obrażony,  bo przecież to jest oczywiste, przepraszam.

Czytam w kościelnych dokumentach, słyszę w wypowiedziach biskupów i kolegów, że odpowiedzialność każe nam uczynić wszystko, co jest możliwe, żeby z naszego powodu nikt nie zaraził się wirusem.

Nie przeczę, że argument mnie przekonuje. Wiem, że mam uważać i nie zarażać innych. Tylko, czy na pewno to jest wszystko, co mam uczynić? Będąc uczniem Mistrza z Galilei zostałem powołany do bycia źródłem miłości. Póki rządzi lęk, czy miłość jest możliwa? Jak pomóc bliźnim w ich lęku, skoro miłość została podporządkowana rozporządzeniom, które dyktuje lęk?

Przestaję kumać. Groteska, czy nie?

To jednak nie jest wszystko. Pytam: Jezus był odpowiedzialny czy nie był? Muszę znać odpowiedź, ponieważ odpowiedzialność stała się w Kościele kluczem, którym interpretuje się biblijne teksty, a ja chcę wiedzieć, jak mam naśladować Jezusa. Zapewne wielu uczniów Mistrza też. 

Jezus na przykład dotykał chorych na trąd, wówczas nieuleczalną i śmiertelną chorobę. To jest pierwszy powód, dla którego dziś zostałby uznany za nieodpowiedzialnego. Dezynfekował potem swoje dłonie? Jeśli był odpowiedzialny, musiał i koniec kropka. Dyskusji nie ma. Jeśli nie dezynfekował, tym bardziej musielibyśmy uznać, że był skrajnie nieodpowiedzialny. Należałoby się  wręcz zastanowić, czy w ogóle kochał ludzi, skoro narażał ich na chorobę. To właściwie jest nie do udowodnienia, że po każdym dotknięciu trędowatego dezynfekował dłonie. Przeciwna teza podobnie.

Pozostajemy bezradni? Nie całkiem. Znamy bowiem Jego przyzwyczajenia i poglądy na temat mycia rąk przed posiłkami i o dziwo okazuje się, że czyściochem nie był, przynajmniej z punktu widzenia standardów higienicznych, które ówcześnie miały genezę religijną. Zatem religijni ludzie tamtych czasów z Jezusem mieli nie lada problem. Gdy pościł dbał o włosy, żeby były estetyczne i zdrowe, a przed posiłkiem pozwalał nie myć rąk. Był odpowiedzialny czy nie? Może w ogóle zahaczał o narcyzm?

Okazuje się, że my także mamy problem z Jezusem i to wcale niemały, bowiem ze względu na współczesną interpretację odpowiedzialności, praktykowaną w dobie tzw. pandemii również przez Kościoły, Mistrz z Galilei w ogóle nie był odpowiedzialny.

Pogubiłem się. Czy tylko ja?

Czyli Jezusa nie tylko nie da się naśladować, jak sądzą niektórzy, ale nawet nie wolno, bo to byłoby skrajnie nieodpowiedzialnym zachowaniem.

Groteska, czy nie?

I teraz spokojnie mi odpowiedzcie Koledzy, w jakim miejscu jesteście z interpretacją tekstów? Pozwalacie im przemawiać do siebie? Pozwalacie im pokazywać Waszą wewnętrzną teksturę, to znaczy interpretować genezę Waszych lęków, zahamowań, wypartych kompleksów, aby w efekcie dać się Duchowi zmienić i wyzwolić? Co o Jezusie, Mistrzu nas wszystkich, mówicie ludziom?

Stało się nieszczęście. Kategoria odpowiedzialności, przykrojona w dodatku na miarę ludzkich lęków, ma wszystko wytłumaczyć i załatwić.

Po pierwsze odpowiedzialności nie wolno traktować jako sprytnej przykrywki własnego lęku przed skutkami działań, które mogą obrócić się przeciwko nam. Jezus poniósł pełną odpowiedzialność.

Po drugie odpowiedzialność nie oznacza zachowywania przepisów i rytuałów, ponieważ jest świadomym (odpowiednim) działaniem, będącym odpowiedzią na pytanie albo zapotrzebowanie, zgłoszone przez życie. Jezus, gdy uważał to za stosowne, zachowywał zwyczaje, ale potrafił też zdecydowanie im się sprzeciwiać, jeśli były przyczyną ludzkich lęków i chorób.

Po trzecie odpowiedzialność stoi w służbie miłości, a nie lęku. Co prawda są w niej aktywne oba bieguny, bo bywa, że odpowiedzialne zachowanie uwzględnia czyjś lęk, mimo wszystko ostatecznie każde świadome działanie, wynikające z miłości, musi być darem wolności na niewolę i zaufania na lęk. Odpowiedzialne zachowanie uwzględnia lęk, ale go nie wzmacnia. Może warto przypomnieć modlitewną walkę Jezusa w nocy, przed pojmaniem?

Ponieważ kocham Kościół, nie zgadzam się na Kościół, który biblijne teksty, a w efekcie naśladowanie Jezusa i ludzkie życie, podporządkował lękowi.

Nie rozumiem, jakim cudem mamy pomagać ludziom pracować z ich lękami, skoro:

– odpowiedzialność została sprowadzona do wykonywania rozporządzeń, wynikających z lęku;

– tekstami biblijnymi nie interpretujemy życia i nie pozwalamy im kształtować odpowiedzialnych zachowań na miarę Jezusa;

– pandemiczna groteska, w której uczestniczymy, doprowadziła nas do sytuacji, w której naśladowanie Jezusa jest dowodem braku odpowiedzialności. 

Gdzie podziała się miłość?

Miłość jako lekarstwo na paniczny strach.

Miłość jako jedyna kategoria, której możemy używać do interpretowania tekstów, sprawiających egzegetyczne problemy.

Treścią ósmego Listu do Kościołów jest to wszystko, co teraz wyprawiamy w duszpasterskim wymiarze, a jest konsekwencją interpretowania biblijnych tekstów w taki sposób, żeby wyniki pasowały do światowych wyobrażeń, politycznych działań i medycznych zaleceń. To, co się teraz dzieje, przypomina  psychiczny korkociąg, z którego wielu ludzi, rodzin, domów nie wyjdzie przez dziesięciolecia, może pokolenia, aż roztrzaskają się o ziemię. Ratunku będą szukać u psychologów i psychiatrów.

Po co Kościół? Po co księża? Po co instytucja, która nie pomaga zrozumieć życia, sytuacji, świata, ani wyjść z lęku?

Wiem, że moja argumentacja w wielu miejscach ma słabe flanki. Na blogu nie mogę umieszczać długich, nudnych tekstów. Dlatego z różnych stron można do mnie strzelać. Czytających proszę, spróbujcie zrozumieć intencję. Nie chodzi o wojnę na argumenty, bo to jest stracony czas, oddany pod władzę sprytnego umysłu.

Chodzi o serce. Chodzi o Kościół, który ma być czułym, delikatnym, dobrym, łagodnym sercem ludzkości, pomagającym wyjść z lęku i dbającym o miłość.

Proszę wszystkich, którzy podobnie czują i myślą, gromadźmy się razem w duchową świątynię, serce ludzkości.  

Słowo staje się ciałem – rozmyślanie na 24 maja

Oto idą dni – mówi Pan – że zawrę z domem izraelskim i z domem judzkim nowe przymierze. Nie takie przymierze, jakie zawarłem z ich ojcami w dniu, gdy ich ująłem za rękę, aby ich wyprowadzić z ziemi egipskiej, które to przymierze oni zerwali, chociaż Ja byłem ich Panem – mówi Pan, lecz takie przymierze zawrę z domem izraelskim po tych dniach, mówi Pan: Złożę mój zakon w ich wnętrzu i wypiszę go na ich sercu. Ja będę ich Bogiem, a oni będą moim ludem. I już nie będą siebie nawzajem pouczać, mówiąc: Poznajcie Pana! Gdyż wszyscy oni znać mnie będą, od najmłodszego do najstarszego z nich – mówi Pan – Odpuszczę bowiem ich winę, a ich grzechu nigdy nie wspomnę”.     Jr 31,31-34  

Studentom teologii mówię: Co z tego, że poznacie technologię interpretacji biblijnych tekstów, jeśli zapisane w nich słowa nie będą dla was Słowem Boga, stwarzającym was na nowo? Gdy rozbierzecie każdy fragment na drobne elementy, będziecie znać całą historię, intencję powstania, cokolwiek, co przynależy do dziejów tej wyjątkowej literatury, czy pomożecie tym człowiekowi, który nie radzi sobie z lękami, jęczy z bólu, wita ze śmiercią, rozpacza po stracie pracy? Jeśli tylko tym chcecie się zajmować, pomimo tego, że powinniście robić to najlepiej, jak to jest możliwe, jesteście niewolnikami litery, bojącymi wzbić się na orlich skrzydłach wysoko ponad szczegóły tekstu, aby zachwycić się pięknem tkaniny życia, utkanej przez Ducha.

Musicie nauczyć się pracować, jak Wiedźma, która swoje ubrania pierze w rzece życia, aby na nowo zobaczyć splot. Musicie umieć odróżniać wątek i osnowę, bo ludzkiemu życiu trzeba przywracać wartość i godność. Najpierw w tekście musicie wyprać tkaninę własnego życia. Gdy poczujecie kontakt z mądrością i nauczycie się patrzeć na człowieka od środka, gdzie on sam boi się zaglądać; gdy będziecie pewni, że każdym słowem prostujecie go, podnosicie, leczycie, pomagacie się uśmiechnąć, dopiero wtedy macie prawo uważać, że zinterpretowaliście tekst, jak chce tego Mistrz z Galilei.

Musicie nauczyć się pracować, jak szaman. Podróżując na lekkich tchnieniach Ducha musicie unieść się ponad tekst w niebieski, górny świat, aby poznać przyczynę bólu i łez na ziemi, chorób i cierpienia. Szybujcie wysoko. Nie bójcie się syntezować, pamiętając o szczegółach. Nie bójcie się Ducha, który porwie was ponad siódme niebo. Tego wszystkiego dowiecie się z tekstu, jeśli kurczowo nie będziecie trzymać się litery. Dopiero wtedy możecie powrócić do ludzi, aby ich uzdrowić, uszczęśliwić, uczynić ich życie weselną ucztą. Interpretując biblijne teksty, musie czuć odpowiedzialność za pojedynczego człowieka i za ludzką wspólnotę. Jeśli boicie się tej podróży, nie mówcie nic o swoim powołaniu, nie nazywajcie się prorokami, nie próbujcie udawać, że się znacie. 

Po prostu Słowo musi stawać się ciałem i tylko to się liczy. Nigdy nic bardziej się nie liczyło. Tak było w czasach Mojżesza, Jeremiasza i w grocie narodzenia Jezusa. To każdego dnia musi dziać się w gabinecie człowieka, który czuje się powołany do interpretacji biblijnych tekstów.

1. Jezus jest Słowem, które odświętnia smutny świat

Wtedy Słowo opuszcza kamienne tablice i przestaje być skamieliną historii Izraela, pod ciężarem której kamienieją ludzkie serca, zmuszane do niesienia ciężarów ponad siły. Pojawiają się pierwsze oznaki wiosny. Ludzie, gdziekolwiek żyją na błękitnej planecie, prostują się, podnoszą głowy i zaczynają uśmiechać. Wtedy Słowo znika z białych kart Biblii i przestaje straszyć bielą grobów, do których słuchaczy swoimi interpretacjami wrzucają hipokryci i obłudnicy, udający Bożych i duchowych ludzi. 

Słowo tak długo jest nieznośnym ciężarem, sprowadzającym w ludzkie życie smutek i cierpienie, jak długo trzeba po nie sięgać do księgi, w konsekwencji przypominać sobie jego treść i przystosowywać życie do jego znaczenia. Wtedy pozostaje kamienną tablicą, codziennym ciężarem, który pomimo szczerej miłości do Boga i autentycznego pragnienia, żeby pozostać Bogu wiernym, mimo wszystko po jakimś czasie chce się zrzucić, ponieważ pozbawia oddechu, pogody ducha, lekkości bycia.

Świetnie to widać po tzw. pobożnych, którzy Biblii nie wypuszczają z rąk i na podorędziu zawsze mają jakiś jej fragment, odpowiedni niemal na każdą okazję. Odnalezienie w nich lekkości, radości, uśmiechu, graniczy z cudem. Często im są pobożniejsi, to jest niosący większy ciężar Słowa na swoich barkach, tym bardziej chorują i cierpią. Nie znajdziesz ich wśród tańczących, biesiadujących, w zadowoleniu i z przyjemnością spożywających swój chleb. Do tego stopnia są zmęczeni pobożnością, to znaczy noszeniem ciężaru Słowa, że każdego napotkanego gotowi są obdzielić jego częścią. Tak rozprzestrzenia się pomiędzy ludźmi prawdziwy wirus nieszczęścia, religia Słowa, wyrytego na kamieniach i zapisanego na papirusowych kartach, która prędzej czy później sprowadza zmęczenie, chorobę i śmierć.

Dopiero, gdy Słowo staje się ciałem, o czym pisze Jeremiasz: „Złożę mój zakon w ich wnętrzu i wypiszę go na ich sercu. Ja będę ich Bogiem, a oni będą moim ludem. I już nie będą siebie nawzajem pouczać, mówiąc: Poznajcie Pana!” ciężar nie do uniesienia zamienia się w odświętna szatę, a kamienne stągwie, przechowujące religijne obowiązki, zostają napełnione winem radości i wesela, jak w Kanie Galilejskiej.

Jeremiesz pisał o Jezusie, czyli o Słowie, które stało się ciałem. Słowie, które nie potrzebuje kamiennej tabliczki ani papirusowej karty, aby działać, stwarzać na nowo, zmieniać, odświętniać smutny świat. Jednak jego prorocka perspektywa jest szersza i dosięga każdego z nas. W duchu Jezusa jest bowiem nie tylko możliwe, ale wręcz pozostaje znakiem nowego przymierza, które Bóg zawarł z każdym człowiekiem, zapisanie Słowa w sercu.

W duchu Jezusa jest możliwe działanie Słowa, które nie potrzebuje księgi, żeby odświętnić ludzkie życie. W duchu Jezusa jest możliwe duchowe doświadczenie lekkości i radości bycia, przypominające weselną ucztę. W duchu Jezusa jest możliwe chrześcijaństwo bez księgi.

2. Ucieleśnione Słowo jest Miłością  

Gdy biblijny tekst stanie się teksturą Twego wnętrza, dzięki któremu poznasz  wszystkie skarby swojego JESTEM, dopiero wtedy poczujesz się religijnym człowiekiem. Religia, ale nie udawana, która pozostaje ciężarem nie do uniesienia, tylko ta prawdziwa, będąca doświadczeniem gry, śpiewu i tańca, zaczyna się z chwilą, w której Słowo staje się Twoim ciałem, Twoją osobą, Twoim życiem.

Jeśli Słowo pozostaje wątkiem codzienności, wówczas działanie jest tylko osnową. Tkanina życia jest mocna, kolorowa, zachwycająca. Jak długo Słowo jest zewnętrzne i musisz po nie sięgać, żeby dostosowywać do niego życie, tak długo Twoje działanie jest wątkiem, a Słowo tylko osnową. Tkanina życia rozchodzi się, drze na kawałki, powstają dziury.

Cud zawsze wydarza się w ten sam sposób: Rodzi się Miłość! Odtąd nie są potrzebne prawa, reguły, zasady i normy, zapisane na kartach Biblii. Pewnie, że możesz z niej korzystać, a nawet powinieneś, jednak przestaje być zewnętrznym probierzem. W Twoim sercu jej słowa stają się jednym Słowem, tym najważniejszym, które pomaga, leczy i uszczęśliwia, zbawia po prostu. Stają się wiecznym Słowem Miłości.

Wtedy przestajesz mówić, bo po co, skoro kochasz? Odtąd żyjesz z miłości, miłością i dla miłości. Twoje życie i codzienne działania stają się Twoim słowem, Twoim świadectwem. Wcielone Słowo Miłości uczyniło Cię swoimi ustami i przemawia bez słów.

Nie zapominaj, że prawdziwa Miłość nie potrzebuje słów!

Pamiętaj, że Boża Miłość najpełniej objawiła swoją chwałę na krzyżu Jezusa, w momencie Jego śmierci, gdy zamilkł.

Gdy usta milkną, serce staje się poetą i z tkaniny cichego życia zaczyna tworzyć najpiękniejszy tekst o zbawionym, udanym, uśmiechniętym życiu.

Stajesz się czerwoną różą, podarowaną światu.

Amen.

Chrzest

Ideały greckiej Sparty, powielone w nowoczesnej formie przez Fryderyka Wielkiego, który dzięki temu na dwa stulecia utrwalił Pruską siłę i dominację w środkowej Europie, przeniknęły i całkowicie skaziły nowożytne szkolnictwo. Polegają one na rozwijaniu społecznych strategii, w których człowiek używany jest niczym maszyna. Ma reagować, broń Boże odpowiedzialnie i sumiennie działać. W ten sposób wpierw Spartanie, potem Prusacy, wreszcie sami próbujemy realizować masowe strategie przetrwania i sprawiedliwości, w których kluczowe role odgrywają sprawni urzędnicy administracji publicznej oraz posłuszni wojskowi, niczym cyborgi wypełniający rozkazy. Szkoła, policja i wojsko, aby nas przemóc i jednocześnie nauczyć, w jaki sposób przemóc bliźniego, z posłuszeństwa uczyniły największą cnotę.

Jakże żałosny i w skutkach tragiczny jest ów aksjomat, nad którym nie chce dyskutować nawet teologia, a swoim autorytetem wspierają Kościoły, przekonane, że lęk przed Bogiem jest najlepszą metodą wychowawczą. Egzystencja tymczasem, wsparta Ewangelią Jezusa, zna inną logikę, a mianowicie zwolnienia z przymusu i przemocy.

Dlaczego nie doceniamy prawdziwej siły ludzkiej godności i wolności, której źródłem jest miłość? Dlaczego nie widzimy, że prawdziwa przemiana kultury i ludzkich struktur nie opiera się na przemocy, a podlega dobrowolności? Pozwólmy sobie na wyciągnięcie wniosku z ewangelicznego opowiadania o pojmaniu Jezusa, z którego wynika, że wolna miłość jest mocniejsza od siły przemocy. Przecież żołnierze, którzy przyszli związać Jezusa, padli przed Nim na twarz, gdy przedstawił im się jako wolne i kochające TO JA JESTEM.

Wyobraźnia wielu rodziców i księży, także zawodowe powołanie nauczycieli, wojskowych i urzędników, są deformowane kultem przemocy. Szkoda, że to wciąż się dzieje, ponieważ jak długo kolejne pokolenia mężczyzn i kobiet będą podniecały się swoją siłą i władzą, tak długo nie ma co liczyć na świat pełen uśmiechniętych, sytych, zdrowych, twórczych i kochających ludzi.

A przecież mogłoby być pięknie i zupełnie inaczej. Nie musielibyśmy leczyć sparaliżowane lękiem i pozbawione wiary w siebie ludzkie żyjątka, gdybyśmy Bogu pozwolili manifestować swoją chwałę w życiu Jego Córek i Synów. Wystarczyłoby mentalnie powrócić do Haranu, z którego pochodził Abraham, i zrozumieć, że ta sama historia dzieje się każdorazowo podczas chrztu.

Kult przemocy powinien był pozostać wraz z Terachem, ojcem Abrahama, w Haranie, ponieważ związany jest z bogiem o imieniu Moloch, któremu ojcowie poświęcali w ofierze własne dzieci. Moloch jest bogiem śmierci, tymczasem Abraham został powołany przez Boga o imieniu JESTEM, stwarzającego i pielęgnującego życie. Otrzymawszy wolność, i będąc wyzwolonym z kultu przemocy, miał Izaakowi i kolejnym pokoleniom przekazać prawo do życia. Jednak opowiadanie o próbie zabicia Izaaka na górze Moria uświadamia, jak ciężko wydostać się z przeklętego kręgu wyobrażeń i schematycznych zachowań, które są zwykłymi reakcjami zamiast świadomym działaniem. 

Działający według starego schematu, opartego na kulcie przemocy, Abraham omal nie zabił syna i gdyby nie interwencja Anioła Pańskiego tragicznie skończyłaby się historia rodziny, która miała zmienić dzieje ludzkości. A wszystko z tak zwanych pobożnych pobudek, powołujących się na rzekomą Bożą wolę. Szczęśliwie Izaak przeżył, ponieważ to samo prawo miłości i życia, zwalniające z przymusu i przemocy, które Abrahamowi pozwoliło opuścić namiot ojca, uratowało Izaaka.

Ponieważ chrześcijaństwo nie jest religią w sensie ścisłym, ale doświadczeniem duchowym i projektem cywilizacyjnym, więc w naszym świecie nie ma najmniejszego usprawiedliwienia dla prawa przymusu i przemocy! Rodzicu, zanim uderzysz dziecko, zastanów się, któremu Bogu wierzysz i służysz, Molochowi czy Bogu o imieniu JESTEM? Podobne pytanie postaw sobie zanim narzucisz dziecku rozwiązanie jakiegokolwiek życiowego dylematu, które tkwi w Twojej woli, wyobrażeniach i pragnieniach. Któremu Bogu służysz?

Kultu przemocy nie można uzasadniać wolą Boga, który jest Życiem i Miłością, za to egzekwowanie prawa przymusu i przemocy zawsze kończy się cierpieniem, łzami, bólem, brakiem wiary w siebie, kompleksem, a na końcu śmiercią. Czy związek, usankcjonowany prawnie w Urzędzie Stanu Cywilnego bądź w Kościele, naprawdę daje małżonkom prawo do późniejszego, regularnego dręczenia się? Małżonku, zanim siłą cokolwiek wyegzekwujesz od partnera, do czego Twoim zdaniem masz prawo, odpowiedz sobie na pytanie, któremu Bogu służysz?

Co takiego dzieje się, że odkąd ludzie zostają związani tzw. węzłem małżeńskim, miłość wielu par, oczywiście nie wszystkich, jakby wyparowywała? Można założyć, że w większości wypadków małżeńskie związki zawierają ludzie, którzy o prawdziwej miłości niczego nie wiedzą i jej w sobie nie mają, bądź z powodów merkantylnych. Ale równie dobrze można założyć, że coś niedobrego zaczyna dziać się z miłością w chwili związania, zobowiązania, ślubowania. Jakby przestawała płynąć, pulsować. Jakby jej energia przestawała dopływać do serca, a kotłowała się gdzieś pod przeponą, bo miejsce przyjaźni, serdeczności, czułości, delikatności, wzajemnej troski i wyrozumiałości zajmuje z czasem twarde egzekwowanie potrzeb materialnych i seksualnych.

Czy małżeństwo, które w zamyśle powinno ludzi spajać we wspólnotę, aby było im łatwiej i radośniej, w rzeczywistości nie stało się węzłem, który odcina ich serca od miłosnej energii?

Małżeństwo jako energetyczny supeł – radzę zapamiętać i przemyśleć. Bo jakże wielu kwitnących i lekko stąpających po ziemi ludzi, tryskających energią i pełnych pomysłów na życie, po zawarciu związku małżeńskiego z roku na rok staje się coraz bardziej ociężałych, smutnych i bezwolnych.  

Chociaż piszę o chrzcie, zasygnalizowałem problem z funkcjonowaniem małżeństwa, ponieważ potrzebowałem przykładu. Zdaję sobie sprawę, że to, co mam do napisania na temat praktyki chrztu, wielu zdenerwuje, może zwłaszcza moich kolegów? Przejdźmy zatem do chrztu.

Praktyka udzielania chrztu zdradza, że sankcjonując nią prawo przymusu i przemocy jako skuteczniejsze od prawa miłości, które zawdzięczamy Bogu o imieniu JESTEM, Kościoły wciąż pozostają pod przemożnym urokiem Molocha. Powtarzamy bowiem stare wzorce i z pokolenia w pokolenie utrwalamy te same traumy, żłobimy w ludzkich sercach te same rany i wychowujemy ludzi, sparaliżowanych lękiem, zamiast wolne w działaniu Boże Dzieci. Przy czym zupełnie nie przemawia nam do wyobraźni ani nie zmienia naszego stosunku do prawa przymusu i przemocy fakt, że sami zostaliśmy ochrzczeni i dobrowolnie dajemy chrzcić nasze dzieci.

W powszechnym przekonaniu i nauczaniu chrzest jest świętem Kościoła i rodziny. Jakoś najmniej samego chrzczonego? Wszyscy się cieszą, że ochrzczony właśnie stał się członkiem grupy społecznej. Więc pytam, czy z racji urodzenia nie był?

Czyli, że co? Że został wchłonięty i odtąd może cieszyć się akceptacją Kościoła i rodziny? Przecież nie od dziś wiadomo, że to jest najważniejszy i w istocie najtragiczniejszy w skutkach powód braku wiary w samego siebie i w własne siły, także pewności siebie, czyli tak naprawdę wszystkiego, co prowadzi do samopotępienia, braku samoakceptacji, a często wręcz nienawiści siebie i życia.

Poza tym teologiczne znaczenie chrztu polega na śmierci starego Adama, czyli istoty ludzkiej, żyjącej przeszłością, lgnącej do mentalnych, emocjonalnych, duchowych i etycznych wzorców, którymi kierowały się poprzednie pokolenia, od Boga oddzielone swoim lękiem. Śmierć starego Adama to śmierć iluzji, że powielaniem schematów można cokolwiek pożytecznego zrobić z własnym życiem.

Woda chrztu jest obrazem krainy umarłych, z której wychodzi nowy Adam, istota ożywiona duchem Chrystusa. Nowy Adam nie ucieka w przeszłość, czyli w grzech, ale oczekuje spełnienia obietnicy zbawienia, więc z napięciem wypatruje przyszłości. Jest wyzwolony prawdą, bo odkrył Boży obraz w sobie, dlatego nie powiela starych wzorców. Działa samodzielnie na miarę swojego powołania, talentów, tęsknoty. Nie jest zanurzony w umyśle mas, które go poprzedzały, ale wynurzony. Wydobyty z podświadomości przez Chrystusa kroczy po wodzie, co jest obrazem świadomego życia i działania. To wcale nie oznacza, że gdy ulega swoim lękom, natychmiast znowu nie zaczyna tonąć.

Nowy Adam jest człowiekiem ufności i miłości, które utrzymują go na powierzchni dziejów, jego własnej historii życia i pozwalają samodzielnie stawiać kroki. Dlatego codziennie: 

– wychodzi z przeszłości i kroczy ku przyszłości;

– wychodzi z rodzinnego domu, aby założyć własny;

– wychodzi z lęku i uczy się zaufania;

– wychodzi z mentalnej potrzeby bycia chronionym i karmionym przez mamę, aby spotkać się z własną siłą;

– wychodzi spod władzy ojca, który składa dzieci w ofierze posłuszeństwa, aby samemu nauczyć się posłuszeństwa Bogu;

– wychodzi z zadomowienia, aby uczyć się życia na pustyni życia;

– wychodzi z utożsamiania się z grupą, jej tradycją, zwyczajami, wzorcami, aby szukać siebie;

– wychodzi, będąc brzydkim kaczątkiem, aby przez wszystkie doświadczenia zimy dożyć wiosny i stać się pięknym łabędziem.

Co z tym wszystkim robi kościelna wspólnota? Z jednej strony ogłasza triumf Boga nad grzechem człowieka i ubiera ochrzczonego w białe szaty nowego Adama, z drugiej strony zapobiegliwie komunikuje, że odtąd  obowiązuje go kościelny obyczaj, tradycja, dogmatyczna interpretacja tekstów biblijnych, czyli tkaniny życia.

W swej najgłębszej istocie chrzest jest dokładnie tym samym, co powołanie Abrahama. Nie tyle wyrażeniem zgody na opuszczenie rodziny, co jest między innymi obrazem mentalnego rozstania się z tradycyjnymi wzorcami kulturowymi i religijnymi, ile wręcz przymuszeniem do wyjścia. Bóg o imieniu JESTEM składa obietnicę powodzenia i spełnienia pragnień, związanych z życiem. 

Błogosławieństwo Abrahama, które Jezus z Galilei przekazał nie tylko dorosłym, ale także małych dzieciom, jest najważniejszą treścią obietnicy chrztu, udzielanego przez Kościół. Chrzest jest Bożym powołaniem do wyjścia i słowem obietnicy, rozwiązującym wszystkie węzły zależności, zobowiązań i ślubów z przeszłości. Więc jakim prawem, albo dla jakich celów, Kościół wykorzystuje chrzest do zawiązania węzła, uzależniając ochrzczonego od kontrolowanej przez siebie rodziny? 

Dać ochrzcić własne dziecko oznacza zrzec się wobec niego prawa własności i prawa do decydowania o jego życiu. Przed zanurzeniem w wodzie (względnie polaniem wodą) Ksiądz zabiera rodzicom dziecko, aby oddać im już nie ich, ale Bożą Córkę i Bożego Syna. Dotąd to było ich dziecko, odtąd nazwane Bożym imieniem otrzymuje prawo do bycia sobą, życia na miarę swej istoty i rozwijania własnego powołania. Chrzest oznacza, że ustaje rodzicielskie i jakiekolwiek inne prawo przymusu i przemocy. Ochrzczony zostaje powierzony biologicznym rodzicom na wychowanie, które pod żadnym pozorem nie może polegać na wykonywaniu woli Molocha! JESTEM stoi bowiem odtąd po stronie swojego Dziecka i chroni je przed wyniszczającymi oczekiwaniami i żądaniami ludzkich stereotypów, apoteozujących prawo silniejszego.

Uświadommy sobie wreszcie, że chrzest jest doświadczeniem duchowym, inicjującym w świadome, odpowiedzialne i samodzielne życie, którego przesłaniem jest zbawienie, czyli również poprawa jakości życia. Chrzest ze swojej istoty ma znaczenie terapeutyczne, inaczej nie miałby sensu. Również historyczny Jezus, który ogłaszał zbawienie i nauczał mądrości, powszechnie słynął jako terapeuta, rozwiązujący mentalne, emocjonalne i duchowe węzły.

Do terapeutycznych celów chrztu między innymi można zaliczyć:

– oddzielenie od rodziny i zabezpieczenie przed matczynym zawłaszczeniem oraz ojcowskim roszczeniem do decydowania;

– usamodzielnienie, aby człowiek nie czuł się zależny od struktur, instytucji  i pomocy innych;

– zapewnienie o Bożym błogosławieństwie, które jest jedynym oparciem i gwarancją bezpieczeństwa;

– wyprowadzenie z symbolicznego żywiołu wody, czyli z energii tzw. gadzich, zimnych emocji, którymi są: lęk, bezsilność, rozpacz, żal, smutek, zazdrość, niepewność, nienawiść, chciwość, chęć zemsty; 

–  zmotywowanie człowieka do tego, aby nie tylko chciał, ale też realizował, czyli podejmował samodzielne kroki ku przyszłości, zamiast tkwił w starych wzorcach mentalnych i emocjonalnych; 

– podniesienie bezsilnego człowieka z łóżka, w którym chciałby przetrwać życie z przysłowiową kołdrą na głowie; chodzi o to, że życiowa energia ludzi, którym nie udało się wyjść z wody, utknęła pod przeponą i nie napełnia serca ciepłymi emocjami, więc często wpadają w depresję;

– odwrócenie od przeszłości i osadzenie w TERAZ; chodzi o to, że tzw. ludzie wody pożądliwie pragną tych samych przyjemności, znanych im z przeszłości, więc często mają problemy z uzależnieniami; bywają otyli, zwłaszcza od przepony w dół; miewają problemy z krążeniem, trawieniem i natlenieniem.

Niestety chrzest wodą stał się węzłem życiowej energii. Skutek jest mniej więcej ten sam, jak po zawiązaniu życiowej energii węzłem małżeńskim. Kolejne pokolenia kwitnących i lekko stąpających po ziemi ludzi, tryskających energią i pełnych pomysłów na życie, z roku na rok stają się ociężałe, obolałe, chore, smutne i bezwolne. 

Chrzest został przykazany Kościołowi, aby rozwiązywał nim wszystkie węzły, w jakich tkwią Boże Dzieci, tymczasem Kościół z lęku o swoją przyszłość oraz instytucjonalną integralność, wykorzystuje go do tworzenia energetycznego węzła, czym od siebie uzależnia. W efekcie zamiast przeżywać niepowtarzalną przygodę życia sam na sam z żywym Bogiem, większość Bożych Dzieci umiera z lęku przed konsekwencjami samodzielnego życia.

Gdzie podziała się najlepsza część Bożej obietnicy chrztu, która brzmi: Nie bój się, bo jestem z Tobą i będą cię strzegł wszędzie, dokądkolwiek pójdziesz?  

Wiara

Wiarę samą w sobie byłoby trudno zakwalifikować jako emocję. Co prawda zdecydowana większość z obserwowanych przez nas emocji, które chcemy mądrze wykorzystywać jako źródło sprzyjającej życiu energii, dalece wykracza poza granice tej kategorii, będąc bez wątpienia także uczuciami, życiowymi postawami czy przekonaniami, niemniej tylko ze względu na jedną ze swoich właściwości wiarę można uznać za emocję. Jest nią zaufanie. Zresztą bardzo często zdarza się nam definiować wiarę właśnie w ten sposób, czym ograniczamy jej znaczenie.

Skoro zdecydowałem się umieścić ją pomiędzy emocjami, spróbujmy przyjrzeć się czemuś, co współcześnie budzi wiele kontrowersji, nieporozumień, a bywa wręcz z niesmakiem odrzucane, ze względu na ów emocjonalny trzon, którym jest ufność.

Najważniejsze intuicje jak zwykle przechowuje i ujawnia język. Na początek posłuchajmy relacji, trochę z przymrużeniem oka, kogoś, kto jest zaskoczony reakcją na swoje zachowanie:  „Naprawdę, wierzyć się nie chce, że coś takiego mogło mi się przytrafić. Zrobiłem to w najlepszej wierze, a oni zainteresowali się mną. Dajesz wiarę, że im się spodobałem? Tylko mnie z tego powodu nie odsądzaj od czci i wiary”. Prawda, że używając słowa wiara możemy wiele opisać i wyrazić?

Podmiotowo wiara jest aktem, decyzją i wolą działania, aby zdobyć coś na wierchu, czyli na szczycie. Jest więc energią, świadomie wydatkowaną każdego dnia, dzięki której nie tyle zbliżamy się do nieba, co raczej osiągamy cel. Nagrodą jest piękny widok i zdecydowanie rozleglejszy horyzont, aniżeli widziany z doliny. Wiara ma więc coś wspólnego z decyzją i działaniem, ale też z doświadczeniem estetycznym i religijnym.

A sam wierzący, czy jest człowiekiem ślepym, jak utrzymują twardzi zwolennicy zmysłów i racjonalnych dowodów, czy mimo wszystko wiedzącym, bo widzącym? Może jednak widzącym, chociaż inaczej, bo przy użyciu czegoś w rodzaju wewnętrznego oka? Wiedzący czyli widzący jest wiedziony jakimś przeczuciem, intuicją, rodzajem wewnętrznej mądrości, w której być może byłoby trzeba rozpoznać wiarę?

Wiara ma też ewidentnie związek z wiernością. Kto wie, czy najwierniejsza nie jest właśnie wiara? Czy tylko ta, uwewnętrzniona, której się przyglądamy, czy może również wiara uzewnętrzniona? Przecież stara wiara, sprzed wielu lat, jeszcze ze szkolnych czasów, zawsze może na siebie liczyć. No właśnie, wiara rzadko kojarzy się z wiernością, a szkoda, bo prawdopodobnie jej najwartościowsze znaczenie i skutki najlepiej widać na przykładzie tego związku. Co prawda emocją wierność nie jest na pewno, mimo wszystko ciężko wyobrazić sobie zaufanie, czyli emocję w sensie właściwym, bez wierności, która jest konstytutywną cechą związku, relacji, umowy, przymierza.

Na koniec wyciągnijmy wnioski z czasownikowej formy wierzenie, której znaczenie jest ewidentnie ambiwalentne. Z jednej strony wierzenie kojarzymy z przebywaniem w miejscu, zapewniającym bezpieczeństwo. Na przykład w sensie religijnym wiara jest powierzeniem się Bogu, czyli oddaniem w opiekę. Bóg, który jest mocny i wierny, nogom zapewnia oparcie, a sercu spokój. To stabilizuje, wycisza i zabezpiecza. W tekstach religijnych Bóg wielokrotnie został nazwany twierdzą i warownym grodem. 

Najpewniejszą częścią twierdzy, czyli bezpiecznego miejsca, oczywiście jest wieża. Jej szczyt łączy estetyczną funkcję wierchu z egzystencjalną pewnością, że nie może stać się nic złego. A jednak wieża niepokoi. Dlaczego? Bo jeśli uwzględnić, że w dawnych miastach bądź warowniach brama, umożliwiająca opuszczenie bezpiecznej przestrzeni, była integralną częścią wieży, czy wówczas wierzenie jednocześnie nie staje się rodzajem wyjścia poza mury przez bramę w wieży, czyli poza bezpieczną przestrzeń?

Wierzenie jako bezpieczne wyjście na zewnątrz. Myślę, że warto tę definicję zapamiętać, bo nie znajdzie się jej ani w słownikach, ani w poradnikach duchowości, a trafia w sedno wiary. Na dobrą sprawę opisuje źródłowy nurt życiowej energii, którą warto właściwie wykorzystywać, żeby do celu dotrzeć żywym, zdrowym, spełnionym i szczęśliwym. 

Można to nazwać inaczej, a mianowicie, że wiara usprawiedliwia. O co chodzi? Jaki związek wiara może mieć ze sprawiedliwością? Ze sprawiedliwością bierną, pojmowaną jako zachowywanie prawa, związku rzeczywiście nie ma żadnego. Jednak już ze sprawiedliwością czynną taki związek ma i to przesądzający o życiowym powodzeniu. Chodzi mianowicie o zasygnalizowane wyżej wychodzenie na zewnątrz.

Sprawiedliwy człowiek czyni jedynie to, co w danej chwili ma do uczynienia, a co wynika z życiowej konieczności. Sprawiedliwość nie polega na zachowywaniu prawa, ale na wierności samemu sobie, swojemu powołaniu, a jeszcze inaczej na wierności swojej duszy, która na błękitnej planecie ma do przebycia wyznaczoną drogę i przeżycie konkretnych doświadczeń.

Przemieszczanie się tą drogą i przeżywanie na niej kolejnych doświadczeń zawsze jest wierzeniem, to znaczy wychodzeniem przez bramę w wieży, opuszczaniem strefy komfortu, wychodzeniem na zewnątrz bezpiecznej rodziny, narodu, kultury, mentalnych wzorców i religijnych rytuałów.

Wiara jest codzienną decyzją, że poczucia bezpieczeństwa nie uzależnia się od przynależności do wspólnoty, która opiekuje się za cenę wolności, ponieważ oczekuje postępowania zgodnego z jej tradycją. Wiara jest pewnością, że można bezpiecznie wyjść na zewnątrz, chociaż pozostawia się za sobą wszystko, co do tej pory stabilizowało życie i do pewnego stopnia rzeczywiście jest bezpieczne. Wierzący decyduje się zatem na nieprzewidywalność drogi i szczerość poszukiwania jej celu, ale przede wszystkim na totalną samotność. Człowiek wiary to samotny wilk, dziki człowiek, podróżnik z przekrwionymi oczami, czujny tropiciel, którego uwadze nie mogą ujść najdrobniejsze ślady życia, ponieważ wiodą go do celu podróży.

Aby zdecydować się na samotność, trzeźwość umysłu i czujność w stawianiu każdego kolejnego kroku trzeba zaufać życiu i drodze, ale przede wszystkim samemu sobie. To jest klucz. Wiara, która jest życiową postawą, potrzebuje zaufania, jak tlenu. Bez ufności wiara staje się niebezpieczna, bo ślepnie. Dzięki zaufaniu jest wiernością, to znaczy zachowywaniem przymierza, które zawarło się z życiem, drogą i kolejnymi doświadczeniami.  

Wiara oznacza wierność samemu sobie. Kto nie wierzy w siebie, nigdy nie zdecyduje się na bezpieczne wyjście na zewnątrz, ku przyszłości, ale za wszelką cenę będzie szukał schronienia wewnątrz starego świata, czyli w przeszłości. Nigdy nie nauczy się świadomego działania, które jest czynieniem sprawiedliwości. Będzie jedynie reagował według starych wzorców, jak go nauczono i czego się po nim oczekuje. Nigdy nie zyska nowej twarzy, która tak naprawdę będzie jego własną twarzą. Trochę dziką i wysmaganą wiatrem, co prawda z oczami nabiegłymi krwią, ale jednocześnie pełnymi miłości.

Emocja ufności czyni z wiary codzienną postawę, dzięki której życie jest prawdziwe, pachnące, płonące, po prostu autentyczne. Wiara nie byłaby sobą, gdyby  nie była świadomą rezygnacją z wszystkiego, co daje poczucie bezpieczeństwa. Dlatego świadoma wiara zastępuje pytania stawiane wróżkom, kartom, Kronice Akaszy, itp. Jest po prostu postawieniem wszystkiego na jednej karcie, czyli na absolutnej pewności, że wydarzy się to wszystko, czego się spodziewam. W pokonywaniu drogi nic nie może mnie determinować ani osłabiać woli życia.

Wiara aktywuje zatem wszystkie predyspozycje, potencjały, zdolności i możliwości człowieka. Każde ustępstwo z totalnej bezkompromisowości jej nurtu na rzecz cumowania przy bezpiecznym brzegu jest zapowiedzią nieszczęścia. Brzegami, do których naprawdę nie warto się zbliżać, jest zerwanie przymierza z własnym życiem, a w zamian zawarcie z jakąkolwiek wspólnotą, oraz bezpieczna strefa komfortu, którą w zamian za wolność oferuje przeszłość. Tej ceny nie warto płacić.

Prawdziwego, czułego i spokojnego bezpieczeństwa można doświadczyć jedynie wtedy, gdy jest się całkowicie zanurzonym w dziejącym się życiu, bo ono przecież chciało nas na ziemi, kocha bezgranicznie i troskliwe się nami opiekuje.

Przypowieść o święcie

Królestwo Niebios podobne jest do święta.  

Powszedni dzień jest pełen obowiązków i zadań, które trzeba wykonać, ponieważ nieustannie ktoś czeka. Dzieci na śniadanie, pracodawca na nowy projekt, małżonek na wspólny spacer, rodzice na pomoc, przyjaciele na odwiedziny. A przede wszystkim konto w banku na kolejny zastrzyk gotówki i ekonomia świata na ciężką pracę.

W powszedni dzień trzeba walczyć, stale czemuś albo komuś mówić „nie”, aby nie zapomnieć, nie zawieść, nie spóźnić się, zawsze być na czas, dostosowując się do oczekiwań innych.

Święto oznacza ulgę i odpoczynek. W ten dzień z niczym nie trzeba walczyć ani dokonywać wyborów. Wszystkiemu można mówić „tak” i z wszystkiego czerpać  radość życia. Święto nie zna zaprzeczenia. Właśnie od tego jest świętem, aby wszytko było można afirmować i poczuć błogość.

Święto jest lekkie i radosne.

Na długo przed świętem obmyślasz wiele szczegółów świętowania, od wystroju domu, przez potrawy, po sposób, w jaki spędzisz czas. Zawczasu kupujesz świąteczną garderobę i prezenty dla najbliższych. Cieszysz się świętowaniem.

Pomyśl, jak bardzo różnią się emocje powszedniego dnia od emocji, które tworzysz w sobie jedynie myślami o zbliżającym się święcie. Dlaczego nie miałbyś tak lekko i radośnie czuć się każdego dnia?

Lubisz świętować, ponieważ święto znosi wysiłek, przymus, obowiązek i konieczność dokonywania wyborów, które decydują o przeżyciu. Świętując po prostu jesteś sobą i żyjesz. Wtedy nie ma w Tobie codziennej walki pomiędzy „nie” i „tak”.  W świąteczny czas wszystko jest na „tak” albo nie jest świętowaniem. 

Wyciągnij wniosek. Co sprawia, że na co dzień czujesz się zmęczony, przygnieciony, jakby przygwożdżony do cierpienia? Przyczyną naprawdę nie są obowiązki, ale konieczność dokonywania wyborów, a zwłaszcza to, że wciąż czemuś albo komuś mówisz „nie”. Jeśli więc chcesz zmienić jakość życia i nauczyć się codziennego świętowania, lekkiego i radosnego, przestań stwarzać napięcie wewnętrzną walką przeciwko temu, czemu mówisz „nie”.

Męczysz się dokonywaniem wyborów, a życiowym ciężarem jest przekonanie, że musisz z czegoś zrezygnować, aby mieć coś innego. Codziennie jesteś na froncie, walczysz jak żołnierz, który marzy o przepustce i powrocie do domu.

Spojrzyj na życie inaczej. Przestań wybierać pomiędzy tym, do czego dajesz sobie prawo, a tym, czego sobie odmawiasz, żeby przeżyć. Naucz się świętować, to znaczy wszystko radośnie akceptuj

Królestwo Niebios podobne jest do święta. Doświadczysz lekkości i radości świętowania, gdy bez spięcia i walki nauczysz się mówić „tak”. Na przykład nauczono Cię, że musisz światu powiedzieć „nie”, aby Bogu móc powiedzieć „tak”. Walczysz więc ze światem, aby być bliżej Boga, tymczasem On przychodzi do Ciebie w świecie, który stworzył dla Ciebie. Odrzucając dar, odrzucasz Darczyńcę.

Nauczono Cię też, że musisz ciężko pracować, aby przeżyć, więc codziennym radościom mówisz „nie”, czekając na święto. A przecież bez nich tkanina Twego życia będzie smutna i ciemna. To one sprawiają, że każdy dzień jest świętem.

Królestwo Niebios to lekka i piękna akceptacja. Jak możesz narzekać i być nieszczęśliwy, mówiąc „tak”?  Gdy nauczysz się akceptować, wszystko będzie takie, jakie powinno być. Nie będziesz wewnętrznie rozczłonkowany, rozbity na kawałki, rozdwojony na „nie” i „tak”. Nie będziesz chorował, ani czuł się przygnieciony.

Królestw Niebios jest harmonią wszystkiego, jest totalną całością.  

W modlitwie potrzebujesz siebie – rozmyślanie na 17 maja

A gdy się modlicie, nie bądźcie jak obłudnicy, gdyż oni lubią modlić się, stojąc w synagogach i na rogach ulic, aby pokazać się ludziom; zaprawdę powiadam wam: Otrzymali zapłatę swoją.Ale ty,gdy się modlisz, wejdź do komory swojej, a zamknąwszy drzwi za sobą, módl się do Ojca swego, który jest w ukryciu, a Ojciec twój, który widzi w ukryciu, odpłaci tobie. A modląc się, nie bądźcie wielomówni jak poganie; albowiem oni mniemają, że dla swej wielomówności będą wysłuchani.Nie bądźcie do nich podobni, gdyż wie Bóg, Ojciec wasz, czego potrzebujecie, przedtem zanim go poprosicie. A wy tak się módlcie: Ojcze nasz, któryś jest w niebie, Święć się imię twoje,Przyjdź Królestwo twoje, Bądź wola twoja, jak w niebie, tak i na ziemi. Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj,I odpuść nam nasze winy, jak i my odpuszczamy naszym winowajcom; I nie wódź nas na pokuszenie, ale nas zbaw ode złego; Albowiem twoje jest Królestwo i moc, i chwała na wieki wieków. Amen. Bojeśli odpuścicie ludziom ich przewinienia, odpuści i wam Ojciec wasz niebieski. A jeśli nie odpuścicie ludziom, i Ojciec wasz nie odpuści wam przewinień waszych”.                                             Mt 6,5-15

Gdy paraliżuje Cię lęk i życie wydaje się bezsensowne, potrzebujesz Źródła Miłości, Rodzica, który Cię stworzył, aby umocnił Twoją wiarę. 

Gdy nie wiesz, jak się zachować i czemu poświęcić swoje życie, potrzebujesz Jezusa, Mistrza z Galilei, aby pomógł Ci odnaleźć drogę.

Gdy czujesz się głupi i słaby względem zadań i doświadczeń, którym musisz podołać, potrzebujesz Ducha, abyś podejmował najwłaściwsze decyzje.

Gdy się modlisz potrzebujesz siebie!

1. EGO nie może się modlić

Wiem, że ostatnie zdanie wielu oburzyło, bo zabrzmiało, jak fałszywa nuta w duchowej muzyce, którą uznali za harmonię. Więc wpierw celowo przypomniałem, do czego potrzebujemy pomocy, jak nas dobrze nauczono słowami pieśni: „Ach, potrzebuję Cię, łaskawy Panie mój. Twe imię skałą mą, w nim jest pociechy zdrój. O Panie, drogi Panie, potrzebuję Ciebie, ja muszę mieć Cię zawsze, błogosław mi!” (ŚE 715,1). I zanim przestaniesz czytać, oburzony fanaberiami Uglorza, proszę, daj mi szansę przekonać Cię, że od Ciebie też coś zależy. Doprawdy więcej, niż możesz sądzić w pierwszej, odruchowej myśli, buntującej się przeciwko sugestii, że w modlitwie potrzebujesz siebie.

Modlitwa jest aktem wiary, wyznaniem miłości i czynem nadziei. Modląc się, stajesz naprzeciw Boga i tworzysz relację. W modlitwie potrzebujesz siebie, ponieważ w niej świadomie szukasz Boga, który daje Ci wszystko, co jest dla Ciebie najlepsze, zanim sobie sam uświadomisz, czego pragniesz. W modlitwie potrzebujesz siebie, aby otrzymać wszystko bez Twojego udziału.

Zrozum, gdy nie ma tego, który chce otrzymać, nie może być daru, więc w modlitwie musisz być całym sobą, totalnie świadomym swej bezradności i niemocy. I to jest jedyny warunek otrzymania daru. W modlitwie najbardziej potrzebujesz siebie, ponieważ od Ciebie nic nie zależy, nawet modlitwa. Musisz po prostu być, bezwarunkowo otwartym na dar.

Jezus uczy takiej modlitwy, w której nie ma EGO. Modlitwy, obywającej się bez słów i będącej spotkaniem sam na sam ze Źródłem Miłości. Jezus uczy modlitwy, w której nie jest potrzebne Twoje działanie, bo przeszkadza Bogu, ale jesteś potrzebny Ty, świadomy i czujny; cały Ty w swej głupocie, słabości, bezradności radzenia sobie z życiem: „Ale ty,gdy się modlisz, wejdź do komory swojej, a zamknąwszy drzwi za sobą, módl się do Ojca swego, który jest w ukryciu, a Ojciec twój, który widzi w ukryciu, odpłaci tobie. A modląc się, nie bądźcie wielomówni jak poganie; albowiem oni mniemają, że dla swej wielomówności będą wysłuchani.

Najskuteczniej unieważnia i zaprzecza modlitwie ludzkie EGO. To jest religijny paradoks, z którym muszą zmierzyć się ludzie duchowi. Im więcej w modlitwie jest zadowolenia i pewności, że uczyniło się wszystko, jak należało, a zatem pozostaje oczekiwanie na efekty, tym pewniej nic się nie wydarzy i niczego nie otrzyma.

Twórcą dobra jest Bóg. Gdy EGO myśli i mówi: Ja się modlę. Ja się modlę więcej, niż inni. Ja się modlę tak, że to widać. Ja wiem, jak się modlić. Ja potrafię się modlić, wówczas adresatem i podmiotem modlitwy bynajmniej nie jest Bóg, ale ludzkie EGO. Nie może wydarzyć się nic dobrego. Najważniejszym warunkiem skutecznej modlitwy jest obecność świadomego swej bezradności ludzkiego JESTEM, całkowicie ufającemu Bogu, a nie EGO, które jest pewne swej wiedzy i modlitewnej umiejętności.  

EGO jest do tego stopnia harde, pyszne i bezczelne, że jest nie tylko przekonane o mądrości, ale też mocy, czyli o modlitewnej skuteczności. Dlatego Jezus przestrzega przed pogańską wielosłownością, czyli pewnością, że Boga można przegadać, przycisnąć do muru i zmusić do działania samymi słowami. „Tak i wy, gdy uczynicie wszystko, co wam polecono, mówcie: Sługami nieużytecznymi jesteśmy, bo co winniśmy byli uczynić, uczyniliśmy” (Łk 17,10). Tym, co w modlitwie polecono nam uczynić, jest świadome i czujne przebywanie w obecności Boga. Niczego więcej nie potrzeba, bo jak zawsze i we wszystkim poza wiarą nie mamy niczego, czym moglibyśmy sobie pomóc.

EGO tworzy religię, obyczaj, pobożność, rytuał, który sam w sobie ma zapewnić skutek. Zwłaszcza w praktykach religijnych widać, że EGO samo siebie czyni bogiem, czyli sprawcą i dawcą. EGO niczego nie wie o zaufaniu, więc gdy się modli, nie jest potrzebna świadomość prawdziwego JESTEM. Wystarczy być w miejscu, w którym powinno się być w oznaczonym czasie (świętowanie niedzieli, obchodzenie świat, udział w nabożeństwach), i uczestniczyć w odpowiednich rytuałach (sakramenty, modlitwy, wyuczone formuły modlitewne), aby czuć się bezpiecznie i mieć pewność osiąganych skutków. To jest religijny świat EGO, któremu Jezus stanowczo się sprzeciwia.

2. JESTEM samo w sobie już jest modlitwą

Wyzwoleniem z nieświadomego rytualizmu i egoistycznej pobożności jest duchowość, której źródłem jest bycie prawdziwym JESTEM w obecności Boga. EGO kreuje nieprawdziwe obrazy, zafałszowuje, poprawia, maskuje, udaje, klajstruje zniszczony obraz. EGO niczego i nikomu nie odpuszcza, bo nie popuszcza. Żyje dzięki mądrości i mocy, więc dlaczego innym miałoby odpuszczać przewinienia? Byłoby to oznaką słabości i głupoty

JESTEM cieszy się wszystkim i za wszystko dziękuje, więc nie ma problemu z akceptacją życiowych zdarzeń i ludzkimi zachowaniami. Zawsze jest bezbronne, prawdziwe, czyste, delikatne. Niczego nie udaje. Ufając, oddaje się Bogu i otrzymuje siebie na nowo. JESTEM żyje z miłości, więc nie modli się w tak sam sposób, jak EGO, a nawet samo w sobie już jest modlitwą.

Niczego nie umie, na niczym się nie zna, nie czuje się silne i mądre. Po prostu jest w obecności Boga i czuje się bezpiecznie. Nie ma niczego do stracenia, więc niczego nie musi pilnować. Wie, że samo nic nie osiągnie, więc nie musi o nic prosić. Jej naturalnym odruchem jest akceptacja życia, wdzięczność wszystkim za wszystko i przyjmowanie.

Takie życie samo w sobie jest modlitwą, a poza tym w sferze duchowej niczego więcej nie potrzeba. I to jest powód, dla którego we wstępie napisałem, że w modlitwie nie potrzebujesz niczego więcej, tylko samego siebie. Zawsze czystego, prawdziwego, totalnie zdanego na Boga.

Niczego sobie nie przypisuj. Wszystko przyjmuj z radością. Naucz tak się modlić, jakbyś w ogóle się nie modlił. Naucz się tak modlić, żeby to było niczym nie uwarunkowane przebywanie w obecności Boga, który doskonale wie, czego potrzebujesz i obficie Ci to wszystko daje, jeśli tylko potrafisz odbierać. Naucz się tak żyć, jakbyś w ogóle nie żył. Życie przecież jest darem, które od Ciebie nie zależy, więc przestań stroszyć piórka, walczyć, zdobywać, starać się, udowadniać. Przyjmij dar i daj się dalej obdarowywać.

W modlitwie potrzebujesz siebie, żeby Bóg miał kogo obdarowywać. Amen.

Przypowieść o motylu

Królestwo Niebios podobne jest do motyla.  

Wpierw w kokonie, przymocowanym do gałęzi, rozwija się larwa. Jest jej wygodnie i dobrze, ponieważ wszystko, co jest jej potrzebne do życia, ma w swoim domku. 

Jednak po jakimś czasie wydostaje się na zewnątrz i przepoczwarza w gąsienicę. Na wielu nogach odkrywa radość samodzielnego ruchu. Nie zna ani góry, ani dołu, ponieważ jej światem jest początek i koniec gałęzi.

Po kolejnej transformacji zamienia się w pięknego motyla, który lekko unosi się ponad swój dotychczasowy świat i przysiada na kwiatach. Zachwycony swobodą lotu, zadziwia  wszystkich swoim pięknem.

Gdy miałeś kilka lat wyruszyłeś w życiową podróż, aby poznawać świat. Wpierw zachwyciłeś się wiedzą w szkole, więc rodziców uznałeś za staromodnych. Potem przyszedł czas na kolegów, więc nauczycielom postanowiłeś powiedzieć, że są niekompetentni. Po okresie fascynacji kolegami, zakochałeś się w rozumie. Wtedy zacząłeś naśmiewać się z kolegów.

Gdy mentalnie uciekłeś z rodzinnego domu, a potem ze środowiska, w którym dorastałeś, poczułeś się, jakbyś opuścił kokon nadopiekuńczej i zniewalającej miłości rodziców, nauczycieli, księży, autorytetów. Odkryłeś radość samodzielnego życia. Odtąd nikomu nie pozwalałeś decydować o Twoim życiu i trzymać na uwięzi. Poczułeś się królem życia.

Dożyłeś wieku średniego i być może zaczynasz dostrzegać, że co do tej pory było powodem radości, staje się źródłem frustracji? Z jednej strony do perfekcji masz dopracowaną zdolność racjonalnego poznawania i zdobywania świata, z drugiej widzisz, jak wiele możesz stracić, więc wszystkimi odnóżami trzymasz się gałęzi i drżysz z przerażenia, że spadniesz i stracisz życie.

Gałąź, która przez wiele lat wydawała się przestrzenią bezgranicznej wolności, stała się więzieniem. Chciałbyś z niego uciec, ale boisz się śmierci.

Czy dostrzegasz, że jedyną bramą, przez którą możesz uciec, jest śmierć?

Nie bój się jej. Wypuść z rąk wszystko, co jest Twoją gałęzią! Puść się i rzuć w dół. Przed Tobą ostatnia transformacja z gąsienicy, która nie zachwyca, w pięknego motyla. Zanim spadniesz na ziemię, odkryjesz cud latania.

Uwierz, że skrzydła rosną podczas spadania.

Królestwo Niebios podobne jest do gąsienicy, która straciła wszystko, co do tej pory było jej światem, aby odkryć w sobie lekkość motyla, niczym nie ograniczonego, zachwyconego lataniem i zadziwiającego świat swoim pięknem.

A gdybyś miał problem z puszczeniem się, nie zdziw się, że Ktoś, komu bardzo na Tobie zależy i chce, abyś stał się motylem, zrzuci Cię z gałęzi wbrew Twojej woli. W Królestwie Niebios jest czas i na takie doświadczenie. Zawsze rozchodzi się o to samo: w Królestwie Niebios masz być się pięknym motylem.

Miłość – część druga

Namawia się nas zatem do tak zwanego zdrowego egoizmu. Czy istnieje coś takiego, jak zdrowy egoizm? Nie istnieje, ponieważ określenie zdrowy egoizm jest oksymoronem. Egoizm, czyli uleganie EGO, jest przyczyną wszystkich chorób i kończy się źle. Zdrowa jest miłość, a egoizm jest ideologią. Co prawda ujawnia się w nim siła energii przetrwania, czyli miłości erotycznej (cielesnej i zwierzęcej), niemniej jak każda idea jest produktem rozumu.

Miłość w czystej postaci jest energią łona (miłość przedmiotowa), transformowaną wpierw w energię serca (miłość podmiotowa), a na końcu w energię pełni i jedności ze wszystkim (miłość duchowa), która nie pojawia się znikąd. Materialnie jest tą samą energią, co eros, ale formalnie osiąga poziom boskości. Czyli mówiąc wprost bez erosa nie ma agape. Duchowy rozwój człowieka nie polega na wypieraniu erosa, czyli najczęściej na walce z własną seksualnością, ale na afirmującym przeżyciu tej energii, doświadczeniu jej i nasyceniu się nią. Dopiero wówczas można ją przekroczyć i odmienić, jednak nie jakby skacząc z brzegu na brzeg, żeby nie mieć z nią kontaktu. Przyznając sobie prawo do uczestniczenia w jej nurcie i ciesząc się tym doświadczeniem, dopływa się do serca, w którym energia wody staje się energią ognia.

Mistrz z Galilei, inaczej niż wielu nauczycieli, powołujących się na Niego, zdawał sobie z tego sprawę, więc nie zachęcał do kochania wszystkich i wszystkiego, tylko nie siebie. Wprost powiedział, że bliźniego tak powinno się kochać, jak samego siebie. Nie tzw. zdrowy egoizm, ale świadome wykorzystywanie najważniejszej energii życia, którą jest miłość, umożliwia duchowy rozwój i codzienną satysfakcję. Właściwie zarządzanie emocjonalną energią miłości jest dbaniem o ruch pomiędzy jej różnymi formami i przejawami. Kto jedną absolutyzuje, demonizując bądź ubóstwiając, zastyga w rozwoju i umiera. 

Wyobraź sobie, że rodząc się na ziemi, masz do wykorzystania pełen potencjał energii życia, czyli 100 % miłości. Ze względu na radę Mistrza z Galilei, którą interpretatorzy Jego życia powszechnie ignorują, miłość samego siebie jest miarą miłości do innych. Jeśli więc samego siebie obdarzasz 20 % miłości, innym nie potrafisz darować reszty, a jedynie taką samą część. W efekcie wykorzystane jest 40 % potencjału miłości, reszta zaś przepada i marnieje, a wraz nią Ty,  nie mając energii do życia. Żeby jej nie zmarnować, naucz się obdarzać miłością w 50 %, czyli pozwól sobie na miłość erotyczną. Rozwój możliwy jest wówczas, gdy eros nie jest wypierany, ponieważ miłość agapiczna ma się z czego tworzyć.

Mówiąc inaczej, miłość erotyczna jest nauczycielką. Czego bowiem nie nauczysz się darowywać samemu sobie, tego nie potrafisz dawać innym, ponieważ tego nie znasz; nie wiesz, jak smakuje, wygląda, w czym się przejawia i do czego zmierza.

Świadome doświadczanie miłości polega na uważnym przyglądaniu się jej aktualnej formie, aby nie zastygła. Miłość musi być w ciągłym ruchu, zaś mądre unikanie jej brzegowych potencjałów polega na obserwowaniu siebie, aby nie dopuścić do zabsolutyzowania, którejkolwiek z jej form. Zastygnięcie w erosie, storge, filii, a nawet agape póki trwa życie, oznacza rychłą śmierć duchową, w konsekwencji też cielesną, zresztą nie tylko jednostki, bo też wspólnoty. Dopiero śmierć w wymiarze ostatecznym może być manifestacją czystej energii agape.

Póki umieramy, ale jeszcze nie umarliśmy, miłość jest ruchem z dołu ku górze i z wnętrza na zewnątrz. To, co teraz jest cielesne, przemienia się w duchowe, czyli to, co jest lękiem o życie, przemienia się w dar z życia. Zaś to, do czego dajemy sobie prawo z miłości do siebie, ostatecznie staje się darem miłości z siebie dla innych.

Dlatego, jeśli nie potrafimy kochać siebie, nie łudźmy się, że kochamy innych. W relacjach z innymi zawsze odwzorowujemy to, co czynimy sobie. Krzywdy i cierpienia, których doświadczają kolejne pokolenia, nie biorą się znikąd. Są  konsekwencją wychowywania ludzi według statycznego wzorca miłości. Najlepiej widać to na przykładzie międzyludzkich relacji, tradycyjnie zwanych małżeństwami. 

Skoro pragniemy i dążymy do relacji, w których spoiwem jest miłość, dlaczego małżeństwo dodatkowo opatrzyliśmy etykietą związku? Czyżby miłość sama w sobie nie była wiązaniem, i to najlepszym z możliwych? Skoro ludzie łączą się ze sobą z miłości, po co mają tworzyć dodatkowy związek o charakterze religijnym i społecznym? Podejrzenie, że się nie kochają, należy wykluczyć. Drugie, że niektórzy łączą się z powodów finansowych, może uwzględniając skutki prawne albo dla zwykłego poczucia bezpieczeństwa, zapewne w części jest prawdziwe, ale czy naprawdę dotyczy wszystkich?

Fundamentalną przyczyną małżeńskich problemów, zanim pojawiają się wtórne, jest brak zrozumienia, czym miłość jest w istocie. Co w mniemaniu i doświadczeniu większości uchodzi za miłość, jest jej pierwszą i pierwotną formą, czyli erosem, to znaczy miłością, która dąży do zaspokojenia podstawowych potrzeb i ma związek z lękiem o przetrwanie oraz pragnieniem przekazania życia kolejnemu pokoleniu. To jest miłość egoistyczna i pożądliwa, bardzo przedmiotowa. Liczy się w niej tylko wygoda i poczucie bezpieczeństwa. Kochający w ten sposób są przekonani, że mają prawo do własności drugiego człowieka. Nie wyobrażają sobie małżeńskiej bądź partnerskiej miłości bez związku. Ponieważ nie znają storge, filii ani agape, więc zabsolutyzowali erosa. Strzelają z łuku, aby upolować czyjeś życie i uczynić je swoją własnością.

Ożywcza energia miłości jest większa i bogatsza. Pozostając w nieustannym ruchu, ożywia, i zgodnie ze swoją naturą zbawia i oświeca, czyli uwalnia. Małżeńskie i partnerskie cierpienia oraz krzywdy, począwszy od krzyku i emocjonalnych nadużyć, a skończywszy na biciu i finansowym wykorzystywaniu, są więc skutkiem miłości warunkowej, oczekującej, pilnującej i zniewalającej, której formułę mniej więcej można przedstawić następująco: Ponieważ Cię kocham, bądź ze mną i bądź dla mnie.

Tymczasem miłość ostatecznie chce wyrazić się inaczej: Ponieważ Cię kocham, jestem z Tobą i jestem dla Ciebie. W tej formule lęk ustępuje miejsca zaufaniu, a niewolnik staje się wolnym. Nie ma potrzeby, więc nie ma pożądania. Ten rodzaj miłości jest oddaniem siebie drugiemu człowiekowi, zatem nie oczekuje prawa własności. Taka miłość zastępuje związek, ponieważ jest bezwarunkowym darowaniem siebie. Problem prawdopodobnie byłoby trzeba postawić na ostrzu noża i uzmysłowić sobie, że w najgłębszej istocie miłość już jest związkiem, dlatego kochający się ludzie nie muszą wiązać się formalnie. Związek formalny potrzebny jest wtedy, gdy miłość zastyga w pożądliwej potrzebie, tracąc zdolność radosnego obdarowywania.  

Widać gołym okiem, że przyczyną ludzkich cierpień nie jest deficyt miłości. Skoro wszystko, co istnieje, jest z miłości, a nadto miłość jest podstawowym ruchem życia, prawdziwą przyczyną łez i bólu jest nieumiejętne zarządzanie jej energią, a na dobrą sprawę powstrzymywanie jej ożywczego i uwalniającego działania przez zabsolutyzowanie erosa, czyli miłości pożądliwej i warunkowej.

Źródłem miłości nie może być świat ani drugi człowiek. Ludzie, przerażeni wewnętrzną pustką, mniemają, że potrzebują miłości innych, aby ich wypełniła, zaspokoiła i na koniec stworzyła pełnię. Tragiczna iluzja, z powodu której tworzą związki pełne cierpienia. Źródła trzeba poszukać w sobie. Obdarzając się miłością, ciesząc się sobą i życiem, traktując się czule i delikatnie, wybaczając sobie i akceptując siebie, wypełniamy wewnętrzną pustkę. Gdy jesteśmy pełni, miłość zaczyna przelewać się, niczym wino przez brzegi pełnego pucharu. Formalny związek przestaje być potrzebny, bo miłość usunęła lęk i dwoje połączyła w jedno.

Energia miłości to rozwój życia od form materialnych, najbardziej pierwotnych, niemal przetrwalnikowych, dbających o przeżycie, do form duchowych, świadomie przeżywających śmierć, aby życie mogło się rozwijać i kiedyś osiągnąć swój cel. Miłość jest emocją, transformującą lęk przed śmiercią w zaufanie życiu. To ruch od pożądania po tęsknotę; od potrzeby zaspokojenia po radość obdarowywania; od uzależnienia od innych po bycie wolnym; od bycia pustym po bycie pełnym; od bycia jednostką po bycie wszystkim; od bycia osobowością po bycie świadomością.

Przestajemy obijać się o brzegowe potencjały miłości, odkąd potrafimy świadomie wyznawać: Ja i Źródło Miłości jesteśmy jednym.  

Miłość – część pierwsza

Miłość na pewno jest czymś więcej, niż samą tylko emocją. Jest też uczuciem, postawą, rodzajem relacji. W szczególnych przypadkach nadaje życiu sens aż po ostateczne rozwiązania, gdy ze względu na nią decydujemy się na śmierć, jak Jezus z Galilei.

Miłość jest energią transformującą, decydującą o jakości życia. Zapewne trudno to sobie uzmysłowić i wyobrazić, ale miłość tworzy człowieka, jako kogoś większego od tego, kim jest w obecnej chwili. Dzięki niej człowiek każdego dnia rodzi samego siebie. Miłość ciągnie go w górę, ponad zmysłowy świat i poziom życia, polegający na zaspokajaniu podstawowych potrzeb. Pierwsze narodziny mają miejsce w matczynym łonie, drugich doświadczamy we własnym sercu. Wpierw człowiek wychodzi z wody, dzieląc doświadczenie życia z całą przyrodą. Ostatecznie, piękniejszy i szlachetniejszy niż dotąd, musi wyjść z ognia, przemieniony w istotę boską. Pierwsze narodziny zawdzięczamy fizycznej, zwierzęcej miłości rodziców, drugie duchowej, człowieczej miłości serca.

Miłość jest mniej uczuciem i emocją, a więcej energią rozwoju. Jest ciągłym ruchem, tańcem życia. Na jej najniższym poziomie jesteśmy tylko przedmiotem ludzkich dziejów. Po wyjściu z wody i osiągnięciu poziomu ognia dla samych siebie stajemy się podmiotem. Po wyjściu z serca tracimy podmiotowość, której pilnują humaniści, zwłaszcza filozofowie, po części słusznie uznając ją za cel ludzkiej kultury.

Niemniej kultura, a wraz z nią religia, mają swój kres. Gdy się kończą, zaczyna się czysta duchowość. Znika EGO, będące twórcą jednego i drugiego. Pojawia się duchowa czystość i świadomość jedności ze wszystkim. Człowiek i Źródło stają się jednym. To oznacza, że humanistyczny projekt podmiotowości człowieka nie jest kresem procesu, którego wewnętrzną energią jest miłość. Gdy znika podmiotowość, człowiek staje się pełnią i osiąga cel, na Zachodzie nazywany zbawieniem, a na Wschodzie oświeceniem.

Nasze pojmowanie miłości ukształtowało się pod wpływem kultury greckiej i semickiej. Oba źródła nie są sobie absolutnie przeciwne, niemniej w popularnej interpretacji grecki model bywa zniekształcany, więc miewa negatywny wpływ na nasze zachowania i relacje. Powszechnie uważa się, że miłość cielesna (zwierzęca), wyrażana pojęciem eros, jest przeciwieństwem miłości duchowej, znanej jako agape. Grecy nie rozumieli tego w ten sposób. Zwłaszcza, że posługiwali się jeszcze pojęciem storge, sugerującym czułość i przywiązanie, w czym element cielesny również odgrywa rolę (np podczas przytulania się dziecka do mamy), ale bez odcienia erotycznego, oraz wyrażeniem filia, które oznacza przyjaźń, zażyłość, przyjacielskość, a nawet serdeczność.

Tych pojęć nie można od siebie oddzielać i przeciwstawiać. Wyrażają po prostu różne aspekty tej samej energii życia, które nie tylko trwa, ale przede wszystkim rozwija się. Prawdopodobnie uczestniczymy w niej najbardziej świadomie ze wszystkich istot, zamieszkujących ziemię. Chcemy żyć i przekazywać życie, ale chcemy też osiągać wyższy, duchowy poziom życia.

Eros nie jest gorszą miłością od agape tylko dlatego, że jest zwierzęcym instynktem przetrwania gatunku. Bez miłości pożądliwej, najbardziej cielesnej i zmysłowej, nie byłoby kolejnych pokoleń, ale też bez storge czy agape przeżycie pojedynczych osobników, jak i większych grup plemiennych, byłoby niemożliwe. W miłości, będącej kołem zamachowym życia, każdy element jest potrzebny, żeby możliwy był ciągły ruch energii. Tak długo nie ma gorszego i lepszego rodzaju miłości, jak długo się uzupełniają i na siebie napierają. Dopiero, gdy ich wzajemna transformacja zanika, a któraś z form miłości zostaje zabsolutyzowana, zaczyna się nieszczęście i degrengolada życia.

Aczkolwiek napięcie i różnicę pomiędzy biegunami energii miłości można rozumieć w taki sposób, że eros jest zaspokojeniem pragnienia, zaś agape jest darowaniem wszystkiego. Eros wzmacnia życie z obawy przed śmiercią, a tymczasem agape wzmacnia życie, uwalniając się od lęku przed śmiercią.

Najmocniejszy ślad, jaki kultura semicka odcisnęła na naszej cywilizacji, jest Biblia z jej obrazowaniem Boga i ludzkimi archetypami. Dawniej idealny model semicki często porównywano ze złym modelem greckim, uznając historię życia i śmierci Jezusa z Galilei za niedoścignioną formę agape. Współcześnie coraz wyraźniej dostrzegamy, że pozostałe formy miłości, jak je rozumieli Grecy, były Mu również znane i na co dzień doświadczane, bo inaczej po prostu być nie mogło.

Nie ulega dyskusji, że autorzy Ewangelii cielesną śmierć Jezusa przedstawili jako wyraz miłości doskonałej. Żeby właściwie ocenić decyzję Mistrza z Galilei, który dobrowolnie dał się pojmać a potem ukrzyżować, trzeba koniecznie oddzielić Jego czyny i słowa od późniejszych interpretacji, które przybrały charakter religijno-kultowy albo wyraźnie etyczny. Niektóre z nich współcześnie mogą budzić obrzydzenie i wręcz gorszyć, jeśli ma się rozwiniętą wrażliwość. Sam Jezus wyraźnie sygnalizuje, że umiera, aby życie mogło się umocnić i tym bardziej rozwijać. Charakterystyczne są dla Niego słowa: „Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam, jeśli ziarnko pszeniczne nie obumrze, pojedynczym ziarnem zostaje; lecz jeśli obumrze, obfity owoc wydaje” (J 12,24). Słychać wyraźnie, że intencja Jezusa ma charakter agapiczny. Mając pełną kontrolę nad wydarzeniami, i samemu decydując o czasie i miejscu śmierci, Jezus nie powstrzymuje nurtu życia, które musi płynąć, a ulega zatrzymaniu i zniszczeniu nie z powodu śmierci, ale przez wolę ludzkiego EGO, które pragnie mieć życie tylko dla siebie.

To jest ten element argumentacji, który współcześnie budzi wyraźny sprzeciw. Niepotrzebnie, chociaż specjalnie dziwić też się nie ma czemu, skoro najczęściej słyszymy uproszczone i nieprawdziwe wezwanie do kochania wszystkich, tylko nie samych siebie. Jakby w miłości w ogóle nie było miejsca na miłość własną. Tego rodzaju retoryka, zwłaszcza kościelna, przy okazji zręcznie odmawia seksualności jakiejkolwiek wartości, poza prokreacyjną.

Serwisowanie duszy – rozmyślanie na 10 maja

Po czym zgromadził Salomon w Jeruzalemie starszych izraelskich i wszystkich naczelników plemion, książąt rodów synów izraelskich, ażeby przenieść Skrzynię Przymierza z Miasta Dawida, to jest z Syjonu. Zgromadzili się zatem u króla wszyscy mężowie izraelscy na święto, a było to w miesiącu siódmym. A gdy zeszli się wszyscy starsi izraelscy, Lewici wzięli Skrzynię i zanieśli Skrzynię wraz z Namiotem Zgromadzenia, i wszystkie święte naczynia, jakie były w namiocie; zanieśli je kapłani i Lewici. (…) A wszyscy lewiccy chórzyści: Asaf, Heman, Jedutun wraz ze swymi synami i pobratymcami, odziani w bisior, stali z cymbałami, lutniami i cytrami po wschodniej stronie ołtarza, a z nimi stu dwudziestu kapłanów dmących w trąby. I trębacze, i chórzyści mieli jak jeden mąż i jednym głosem zaintonować pieśń chwały i dziękczynienia Panu – gdy więc wzbił się głos trąb i cymbałów i innych instrumentów do wtóru pieśni pochwalnej dla Pana, że jest dobry i że na wieku trwa łaska jego, świątynia, to jest świątynia Pana, napełniła się obłokiem. Tak iż kapłani nie mogli tam ustać, aby pełnić swoją służbę, z powodu tego obłoku, gdyż świątynię Bożą napełniła chwała Pana”.  2 Krn 5,2-5.12-14

Przydałoby się więcej muzyki i śpiewu. Nie z odtwarzaczy i nie podczas koncertów. Wystarczyłoby, żebyśmy nie rozpoczynali nowego dnia od czytania wiadomości, słuchania programów informacyjnych i rozmów o codziennych problemach, ale od afirmującej modlitwy dziękczynnej za minioną noc i nowy dzień, napełniony obecnością Chwały Pana, a świat napełniłby się wdzięczną radością.

Bywa, że chorych i przygnębionych, którzy bez ustanku poszukują powodów do kolejnych żalów i pretensji z powodu życia, pytam, czy chociaż taką samą ilość czasu przeznaczają na modlitwę i lekturę biblijnych tekstów mocy, to znaczy takich, które umacniają w wierze? Wiara to przecież konkretny projekt do zrealizowania i zadanie, któremu trzeba poświęcić czas i uwagę. Spoglądają na mnie zdziwieni i zmieszani, a przecież nie sugeruję zadania nie do wykonania, pytając o chociaż tą samą ilość czasu. Skoro stać ich na wielogodzinne przeglądanie wiadomości, słuchanie informacji i rozmowy o problemach, dlaczegóż odpowiednie serwisowanie duszy miałoby być niewykonalne?

Skoro wielu uważa, że nie mogą poświęcać tak dużej części dnia na zadania duchowe, wystarczyłoby w takim razie zredukować zajęcia cielesne do poziomu czasu przeznaczanego na pierwsze i proporcje wyrównałyby się? Tak czy nie?

Problem polega na tym, że nie można oczekiwać zdrowego i pomyślnego życia, nie serwisując w odpowiedni sposób duszy, czyli nie dbając o świątynię, w której mieszka Chwała Pana.

1. Wyłączyć kapłana, czyli umysł 

Kapłani różnych religii wciąż budują kolejne budynki, tworząc większe, wyższe i wspanialsze świadectwa swojej pychy i głupoty, aby móc ogłosić, że Chwała Pana zamieszkała w zbudowanych przez nich wnętrzach. Tymczasem najwspanialszą katedrą i najpiękniejszym miejscem świętym, jest człowiek. Fundamentalną prawdę, że Bóg nie mieszka w świątyniach, budowanych przez ludzi, przed dwoma tysiącami lat ogłosił Jezus z Galilei. Nawet specjalnie dużo o tym nie mówił. Po prostu życiem pokazał, że świątynią Boga o imieniu JESTEM, będącego Źródłem Miłości i Światłości, jest człowiek.

Nie lubię, gdy kościoły i kaplice są nazywane świątyniami, ponieważ to odciąga uwagę od właściwej, jedynej i prawdziwej świątyni. Zamiast zadbać o siebie, religijni ludzie przesadnie dbają o to, aby budowle były coraz okazalsze i przyćmiewały dokonania rywali. To jest kłamstwo i manipulacja, która w życie wielu ludzi sprowadza nieszczęście i smutek.

Gdy Salomon wzniósł świątynię, wszyscy muzycy i śpiewacy zaintonowali pieśń chwały i dziękczynienia na cześć dobrego i łaskawego Pana. Wówczas Jego Chwała napełniła cały przybytek. W konsekwencji kapłani nie mogli w niej przebywać, aby pełnić swoją służbę. Jakież cudowne świadectwo, dużo wcześniejsze od Jezusa, o roli wdzięcznej gry i śpiewu, czyli radosnej wdzięczności, z którego uporczywie nie wyciągamy wniosków. Właściwe serwisowanie duszy, czyli dbanie o świątynię Boga, polega na zastąpieniu ofiar, śpiewem.

Nie akty przebłagania i modlitewne prośby o błogosławieństwo są właściwym działaniem wobec Boga o mieniu JESTEM, ale radosne śpiewanie z wdzięczności za Jego obecność. Gdzie bowiem jest Miłość, Światłość i Życie, tam jest wszystko. Gdzie jest Źródło, tam jest woda. Gdzie jest Ojciec, tam jest Dziecko. Gdzie JESTEM objawia swoją Chwałę, tam jest zdrowie, szczęście i zbawienie.

Właściwe serwisowanie duszy nie polega na składaniu przebłagalnych albo ekspiacyjnych ofiar, aby Bóg zechciał się zmiłować. Skoro jest Źródłem Miłości takie działanie jest nie tylko daremne, ale wręcz zaciemnia i zniekształca Jego obraz w człowieku. Naprawdę wystarczy nie stwarzać oporu, aby ożywczy strumień uzdrawiającej i wszystko błogosławiącej Miłości płynął przez ludzką duszę i życie. Opór stwarzamy zawsze tak samo, a mianowicie brakiem wiary w Bożą obecność i jej skutki, a mówiąc obrazowo oddaniem kluczy do świątyni rozumowi, który nie dostrzega obecności Chwały Pana.

Za każdym razem, gdy muzycy i chórzyści ustępują miejsca kapłanom, na horyzoncie zaczynają majaczyć choroby, cierpienie i nieszczęście. Kapłani działają bowiem według jednego porządku, który odpowiada za sposób myślenia, życia i rozumienia siebie. Brzmi on zawsze tak samo: trzeba ponieść ofiary i przebłagać Boga, aby przybytek napełnił swoją obecnością. A to zawsze oznacza ciężkie życie, pełne wyrzeczeń, w którym nie ma czasu ani sił na taniec, muzykę i śpiew.

Ludzie duchowi mają inną optykę doświadczania Boga. Przypominają muzyków i śpiewaków. Nie składają ofiar, ponieważ wiedzą, że nie trzeba. Oni po prostu świętują życie. Grają i śpiewają na cześć Boga, którego chwała ich napełniła. Dlatego ich życie jest lekkie. Nie muszą zapracowywać, ale korzystają z darów.  Nie musza błagać o dobrą przyszłość, ponieważ ich TERAZ już jest pomyślne, szczęśliwe i zdrowe. Napełnieni Chwałą Pana, ogłaszają pomiędzy ludźmi jego dobroć i miłość. Do służby włączyli serce, aby umysł nie zagłuszał duchowych doświadczeń. 

2. Włączyć śpiewaka, czyli serce 

Jeśli na chorobę i cierpienie składają się lata złych nawyków i fatalnych przekonań, także tysiące godzin, przeznaczonych na słuchanie złych wiadomości i rozmowy o negatywnych aspektach życia, czy można oczekiwać, że zdrowie i pomyślność nie będą zależeć od proporcjonalnego zaangażowania w to, co jest źródłem życia i zdrowia?

Niestety większość ludzi tak sądzi i liczy na cudowny łut szczęścia, który zdarzyć się nie może. Dlatego warto podliczyć czas, spędzany na zadaniach i zajęciach, które nie służą Bożej świątyni, i uzmysłowić sobie przekonania, które ją niszczą, żeby zobaczyć, jak wielką krzywdę sami sobie wyrządzamy, nie dbając przynajmniej o proporcjonalne wykorzystanie czasu.

Podstawą właściwego serwisowania duszy jest przeznaczenie na nią odpowiedniej ilości czasu. A najlepiej po prostu dać się przekonać biblijnemu świadectwu o włączeniu do służby muzyków i chórzystów, a wyłączeniu kapłanów. Człowiek duchowy, mądrze i odpowiednio serwisujący duszę, świadomie ze służby wyłącza umysł, a włącza serce. Wtedy może się spodziewać obłoku Chwały Pana w swoim życiu.

Umysł bowiem skonstruowany jest w taki sposób, że wszędzie poszukuje dowodów swoich przekonań, więc skutkiem jego pracy jest ciężkie życie, w którym wciąż trzeba z czymś walczyć, przed czymś się zabezpieczać i o coś prosić. Umysł jest nadajnikiem zagrożeń i lęków, więc dostraja życie do pasma, na którym możliwy jest fizyczny odbiór nadawanych sygnałów. W efekcie dzieje się to, o czym umysł myśli.

Bądź mądry, jak Salomon i świadomie włącz do służby swoje serce. Graj i śpiewaj. Zacznij cieszyć się Bożą obecnością w świątyni, którą sam jesteś, a z dnia na dzień zaczniesz dostrzegać i doświadczać coraz więcej królewskich skutków wdzięcznej radości. Miłość, Światłość i Życie jest Źródłem, do którego masz dostęp, nie stwarzając kapłańskiego oporu. Źródło znajduje się w sercu, więc zmień proporcje swoich zainteresowań i codziennych zadań, tematów rozmów, a nawet ludzi, z którymi się spotykasz. Więcej czasu przeznaczaj na służbę serca niż umysłu.

Przestań umysłem stwarzać opór. Lepiej sercem dostrój się do Źródła, które jest Miłością, Światłością i Życiem, a odżyjesz jak nawodnione pole. W serwisowaniu duszy to zawsze jest pierwsze i najważniejsze zadanie do wykonania. Amen.